W twórczości Urszuli Kluz-Knopek wszechobecny jest temat śmierci i żałoby. Artystka zaprasza nas do intymnego wglądu w proces powstawania swoich instalacji, fotografii i prac wideo.
Myślenie o śmierci było u mnie od dziecka czymś naturalnym, jak to, że co rano wschodzi słońce. Dopiero jako młoda kobieta dowiedziałam się, że wcale nie wszyscy myślą o śmierci każdego dnia. Chyba wtedy zaczęłam zastanawiać się nad tym, dlaczego inni tego nie robią? Dlaczego ja to robię? Przez wiele lat pracując nad swoimi pracami artystycznymi, próbowałam sobie na te pytania odpowiedzieć, próbowałam zadawać kolejne.
Czasem wydaje mi się, że każda moja praca jest o śmierci i umieraniu, tylko czasem jest to bardziej lub mniej oczywiste.
Pamiętam, gdy jako dziecko stałam z moim tatą nad grobem babci. Musiałam być mała, bo ledwo umiałam liczyć. Trzymając tatę za rękę, próbowałam obliczyć, ile on miał lat, gdy umarła jego mama? Ile ja będę miała lat, gdy on umrze, gdy moja mama umrze? Czy sobie poradzę, czy np. 20 lat razem, to wystarczy nam na miłość? Tak bardzo bałam się tej rozłąki i ten lęk towarzyszył mi przez wiele lat.
Pierwszą moją pracą, która miała mi w tym pomóc (a może miała pomóc tej 6-letnie dziewczynce, którą kiedyś byłam) był Zmierzch. Zmierzch to cykl fotografii, video i instalacji. Pracowałam nad nim kilka lat. Pierwszą inspiracją była historia Piotrusia Pana (oryginalna, nie ta z disneyowskich filmów), chłopca uwięzionego w teraźniejszości. Z pozoru Nibylandia, jawi nam się jako bajkowa kraina, gdzie nie ma bólu, smutku, śmierci, wszystko dobrze się kończy. Jest za to wieczna młodość, świeżość, zabawa.
Jednak jeśli zaczniemy się nad tym zastanawiać, to okaże się, że wraz z brakiem doświadczania tych wszystkich uczuć związanych ze smutkiem, dorastaniem, starzeniem się tracimy bogactwo życia. Zauważmy, że w Nibylandii nie ma miłości. W Nibylandii wszystko jest na niby, na niby jemy, na niby udajemy piratów, na niby opiekujemy się sobą. Tak więc to co nas tworzy, to co tworzy głębokie relacje między ludźmi, to właśnie wspólne doświadczanie wszystkich przejawów życia, a nie ograniczanie się do jednych bądź drugich.
Bohaterami mojego cyklu było dwoje dojrzałych ludzi (prywatnie mój tata i mama) i miłość, której doświadczają, którą budowali przez całe życia. Te przebłyski Nibylandii są gdzieś w tle: tata przebiera się za Indianina, gdzieś pojawiają się pudełeczka wypełnione ząbkami. Mleczne zęby to w opowieści o Piotrusiu Panie trofea, gdy dziecku wypadły mleczne zęby, musiało opuścić Nibylandie.
Dla mnie jednak prawdziwą pełnię tworzy festiwal życia i umierania, bo przecież, żeby mogła zaistnieć wiosna, potrzebna jest zima i jesień.
Kolejną pracą był Latający Dom Dobrej Śmierci. Chciałam stworzyć okoliczności do tego, by inni ludzi mogli zastanowić się, czym dla nich jest dobre umieranie. Nie chciałam dawać gotowych odpowiedzi, tworzyć diagnoz, mówić komuś jak ma żyć, jak umierać. Po prostu pewnego dnia zrozumiałam, że my wcale nie boimy się aż tak bardzo śmierci, co okoliczności umierania: samotności, izolacji, bólu, choroby. Bo przecież współcześnie umieramy, chorując, otoczeni przez personel medyczny, w szpitalu, często nieświadomie lub doświadczając bólu.
Potrzebujemy nowych rytuałów związanych z umieraniem i przeżywaniem żałoby, które nam, ludziom początku XXI wieku pomogą poradzić sobie ze stratą.
Latający Dom Dobrej Śmierci to, jak sama nazwa wskazuje, projekt przemieszczający się, który aranżuję niezależnie od warunków. Może być pokazany i doświadczany wszędzie. Na początek przygotowałam ponad 100 karteczek, na których rozpisane były przykłady rytuałów pogrzebowych, sposobów umierania i obchodzenia się ze zmarłymi na przestrzeni wieków i szerokości geograficznych.
Odwiedzający zaproszeni byli do czytania i dzielenia się własnymi definicjami dobrego umierania.
Każdą osobę, która odwiedzała mój Dom, pytałam o to, jak definiują dobre umieranie, jakiej śmierci życzyliby sobie, swoim bliskim. Pytałam córkę, jakiego umierania życzy swojej mamie, jak chcieliby być pamiętani, jak chcieliby przeżywać żałobę. Ludzie w wielką chęcią dzielili się swoimi doświadczeniami i pomysłami.
Teraz w moim pudełeczku z historiami są już setki pomysłów. Wcale nie chodziło mi o to, żeby znaleźć jakiś nowy uniwersalny rytuał, ale żeby dać sobie i moim odbiorcom przestrzeń na wyobrażenie, przestrzeń na zadanie sobie pytania, przestrzeń na wiedzę.
Spędziłam kilka lat swojego życia na czytaniu, słuchaniu, rozmyślaniu o śmierci. Czytałam wszystko, co wpadło mi ręce: książki antropologiczne i te pisane przez lekarzy, słuchałam blogów przedsiębiorczych pogrzebowych i pielęgniarek w hospicjach, analizowałam aplikacje internetowe do planowania pogrzebów. Zrobiłam doktorat na ten temat, napisałam książkę. Jednak najważniejszym sprawdzianem całej tej mojej nauki było umieranie taty, mojego ukochanego taty. Musiałam się zmierzyć z własnym lękiem i tej 6-letniej dziewczynki, o której wspominałam na samym początku. Twórczość to mój sposób na życie, zupełnie naturalnym wiec było wplatanie jej w naszą codzienność.
Pierwszą pracą, która powstawała wraz z rozwojem choroby taty była 4 stadium raka, 5 nie ma, czyli diagnoza taty. To była chustka, którą uszyłam z mamą i wyhaftowałam dla taty. Uważam, że choroba może być aktem upokarzającym i bezsensownym, ale może być również nauką miłośni mimo wszystko i pogodzenia się z naszą własną (i bliskich) śmiertelnością. To dlatego postanowiłam użyć sztuki i wykorzystać wsobność procesu haftowania do przemyślenia tego, co dzieje się wokół mnie.
Zaangażowałam w ten proces najbliższych. Mama pomagała mi wymiarować, przyciąć materiał i obszyć go na maszynie, później syn i mąż pomagali mi z wymyślaniem wzoru, z organizowaniem przestrzeni do haftowania. Często kryli mnie przed tatą, żeby nie odkrył niespodzianki. Chustkę dałam mu kilka dni po ogoleniu głowy, jako „nowe włosy”. Tata nosił ją, miał zawsze przy sobie.
Sam akt haftowania był dla mnie związany z oswajaniem choroby i nauką akceptacji emocji, które jej towarzyszą. Wiedziałam, że nie jestem w stanie pokonać śmierci, mogę jedynie zadbać o to, żeby okoliczności umierania tj. samotność, cierpienie, wykluczenie społeczne były jak najmniej dotkliwe. Musiałam nauczyć się w krótkim czasie traktować chorobę i umieranie jako część życia, aby móc do obu procesów podejść uważnie, by ostatecznie móc wyłuskać i docenić piękno ostatnich chwil, które sobie dajemy.
Tata chodził w chustce kilka tygodni, był z niej bardzo dumny. Ubrałam mu ją na głowę po śmierci podczas przygotowywania i mycia ciała. Chustka została z nim skremowana.
Koniec lata to nasza ostatnia wspólna fotografia. Przytulam na niej tatę, ściskam jego dłoń, przyciskam usta do jego łysej głowy. Nie widać tego, ale w oczach mam łzy. Tak bardzo, chciałabym go przy sobie zatrzymać. To był koniec lata, moja ulubiona pora roku na fotografowanie, piękne ciepłe światło, długie cienie. Wszystkie moje projekty fotograficzne robione były końcem lata. To okres, na który czekam cały rok. W 2018 roku, końcem lata, powstało tylko to jedno zdjęcie.
Bajki, na których we współczesnej zachodniej kulturze jesteśmy wychowywani, są o miłości. Mamy miłość rodzicielską, przyjacielską, kobiety i mężczyzny. Z reguły to wielka miłość, ale nigdy w tych bajkach nie pojawia się konsekwencja wielkiej miłości, czyli życie z żałobą. Z jednej strony oczekujemy wielkiej miłości, kogoś na kim możemy polegać, kogoś, kto będzie dla nas przyjacielem, ale nigdy nikt nas nie ostrzega, że taka miłość kiedyś przerodzi się w żałobę.
Żałoba jest częścią miłości, a w opowieściach jest nieobecna. Zauważyliśmy z moim partnerem, że nikt nigdy w żadnym momencie naszego życia ani w dzieciństwie, ani na etapie dorastania nie wspomniał o tym. Nie powiedział: możesz kochać z całych sił, ale pamiętaj, że później też będziesz kochała, gdy tej osoby już nie będzie. Jest euforia i ból. Jedno i drugie składa się na miłość. Gdy tej osoby już fizycznie nie ma, miłość pozostaje, na jakimś innym poziomie istnienia.
Kilka dni temu miałam otworzyć moją wystawę Połączenie nie zostało zerwane, która w całości poświęcona była żałobie traktowanej jako konsekwencja, etap miłości. Projekt zwraca uwagę na śmierć bliską, zwyczajną, która nie ma w sobie nic ze spektakularności znanej nam z mediów.
Żałoba się nie kończy, zmienia jedynie swoje oblicza, jak miłość.
Jedną z prac, która miała zostać zaprezentowana na wystawie jest Tylko niebo pozostanie po nas.
Opowiadam o niej w tym video: https://youtu.be/JeHmYW4DHEE
O autorce:
Urszula Kluz-Knopek
Artystka wizualna, doktora sztuki i inżynierka informatyki. W swojej twórczości podejmuje problemy związane z relacją natury i kultury, opresyjności kultury popularnej, lansującej wieczną młodość i fizyczne piękno, wyparcie śmierci ze świadomości współczesnego człowieka, a przede wszystkim strach przed okolicznościami umierania w kontekście wirtualnego życia. W swoich działaniach wykorzystuje instalację, wideo oraz fotografię.







